„Dyrektor teatru musi być dyktatorem. To on decyduje o tym, jaki spektakl będzie wystawiony, ale sam go nie zrobi.”
Rozmowa Sylwii Borowskiej z dyrektorem Wojciechem Kępczyńskim dla magazynu „Relacje Biznesowe PZU”.
S.B.: Ile lat kończy Pan w tym roku jako dyrektor Romy?
W.K.: 20 lat! (śmiech) W tym roku będę obchodził jubileusz.
S.B.: Dorósł Pan? Zarabia Pan już na siebie, dyrektorze?
W.K.: Zacząłem zarabiać po pięciu latach w Romie. Inaczej musielibyśmy zamknąć teatr. Nasze produkcje są bardzo drogie, ale po roku zazwyczaj spektakl jest już spłacony.
S.B.: Jak brzmi Pańskie motto?
W.K.: Zróbmy lepszą premierę od poprzedniej. Zróbmy przedstawienie życia.
S.B.: Wychodzi Panu! 20 lat temu porwał się Pan na coś, co wydawało się niemożliwe – wypracowanie nowego modelu biznesowego w państwowym teatrze.
W.K.: Można powiedzieć, że wyprzedziłem przemysł samochodowy (śmiech), tworząc model „hybrydowy”. Roma dostawała środki z budżetu miasta Warszawy, ale z roku na rok były one coraz mniejsze. Kiedy obcięto nam dotację o połowę, jedna z urzędniczek w magistracie powiedziała z rozbrajającą szczerością: „Musimy wspierać teatry, do których widz nie przychodzi. Państwo świetnie dajecie sobie radę, w związku z czym nie potrzebujecie aż tak dużej dotacji”. Tymczasem w USA, kiedy składasz wniosek o dofinansowanie wydarzenia kulturalnego, to przede wszystkim musisz udowodnić, że pieniądze, które wydano na to poprzednie, się zwróciły. Wtedy za każdego zarobionego dolara otrzymasz dwa dolary dotacji. Tam nagradza się operatywność. U nas – przeciwnie. Dawaliśmy sobie coraz lepiej radę, bo postawiłem na sponsoring. Do pieniędzy z budżetu miasta dokładałem prywatne, dzięki czemu mogliśmy przeć do przodu. Dzisiaj dotacja wystarcza głównie na opłacenie czynszu w budynku, który należy do Kościoła.
S.B.: Początki Pana dyrekcji musiały być drogą przez mękę.
W.K.: Pierwszych pięć lat. Protesty ludzi, zadłużenie na 3 mln zł, które wtedy znaczyły więcej niż teraz. Musiałem to spłacić. Gdy obejmowałem stanowisko dyrektora Romy, na etatach było zatrudnionych ok. 350 osób. Wielka orkiestra, chór, artyści. Poprzedni dyrektor teatru chciał przekształcić go w scenę operową, aby konkurować z Operą Narodową. Gros artystów nie chciała ze mną pracować. Po trzech latach większości wygasły umowy. Wprowadziłem castingi. To były dla mnie trudne czasy. Nieprzespane noce. Na szczęście pierwszy spektakl pod moją dyrekcją, „Crazy for You”, okazał się sukcesem. Potem kolejno: „Miss Saigon”, „Grease” i „Piotruś Pan”. To pomogło zrozumieć niektórym, że obrałem właściwy kierunek.
S.B.: Przesypia Pan już noce?
W.K.: Teraz nieprzespane noce zdarzają się mi przed każdą premierą. Adrenalina napędza mnie i trzyma przy życiu. Kiedy odnosimy sukcesy, czuję, że mogę wystawiać nowe premiery jeszcze długo. Mamy 1000 osób na widowni i sale są pełne. Ostatni sukces to musical autorski „Piloci”. Do dziś zagraliśmy 200 spektakli dla 200 tys. widzów. Musical w Polsce staje się modny.
S.B.: Dlatego tak Pan się uparł na musicale?
W.K.: Marzyłem o tym od dawna. W latach 90. prowadziłem eklektyczny teatr w Radomiu. Z jednej strony wymyśliłem Festiwal Gombrowiczowski, który spotkał się z wspaniałym przyjęciem, a z drugiej porwałem się na wystawienie dwóch musicali – „Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze” i „Fame”, ten ostatni wspólnie z Teatrem Komedia w Warszawie. Potem wygrałem konkurs na dyrektora Teatru Muzycznego Roma i zaproponowałem przekształcenie go z operetkowego w musicalowy.
S.B.: Pamięta Pan pierwszy musical, jaki obejrzał w życiu?
W.K.: Od małego byłem wychowany w kulcie opery i musicalu. Mam wykształcenie muzyczne i teatralne. To wszystko prowadziło w jednym kierunku. Miałem 12 lat, kiedy poszedłem z rodzicami do ambasady amerykańskiej, by obejrzeć film „West Side Story”. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Potem była wycieczka na Broadway. Jednak to nie on, lecz londyński West End skradł mi serce. Na początku lat 80. wyjeżdżałem na 2–3 miesiące do Anglii, by pracować na budowie i móc utrzymać rodzinę w Polsce. Ale też po to, by po pracy wziąć prysznic, włożyć czystą koszulę i pójść obejrzeć „Upiora w operze” czy „Grease”. Stałem godzinami, żeby kupić bilet.
S.B.: Wyjazdy za granicę otworzyły Panu oczy?
W.K.: Zaczęło się to już w latach 70. od prestiżowego stypendium reżyserskiego, które dostałem po ukończeniu studiów w PWST. Wyjechałem do Francji, aby asystować m.in. Jeanowi- -Louisowi Barraultowi. Tak uczyłem się nowoczesnego teatru. Potem były lata 80. w Londynie, a w latach 90., gdy zostałem dyrektorem teatru w Radomiu, otrzymałem również stypendium United States Intelligence Agency i British Council. Uczyłem się w Stanach i Wielkiej Brytanii, jak prowadzić teatr w gospodarce rynkowej. Myśląc o przekształceniu Romy, postawiłem nie tylko na sponsoring, lecz także promocję, reklamę, public relations i outsourcing. Techniczną obsługą sceny czy sprzątaniem zajmują się dziś w Romie firmy, które wygrały przetarg. Wiedziałem od początku, że pieniędzy na kulturę z każdym rokiem będzie coraz mniej. Teraz coś jakby drgnęło w drugą stronę, choć nie sądzę, żeby to miało wpływ na moją dotację. Obawiam się za to czegoś innego – nowe przepisy, które ostatnio się pojawiły, mogą wiązać mi ręce.
S.B.: Czy szukanie sponsorów nie staje się aby coraz trudniejsze?
W.K.: To prawda. Od pewnego czasu sponsorzy się boją. Wokół sponsoringu kultury panuje podejrzana aura, ponieważ nie regulują go konkretne przepisy, dzięki którym byłby jawny i postrzegany pozytywnie. Przydałyby się tutaj przejrzyste zasady. Tak, by sponsor był dumny z tego, że współfinansuje jakieś wydarzenie kulturalne, i żeby był partnerem biznesowym, a nie firmą, którą posądza się o jakiś szwindel. Przez wiele lat mieliśmy sponsorów stałych: Allianz, Polskie Linie Lotnicze LOT, Hotel Polonia, i prywatnych, którzy po prostu lubili nasz teatr. W Stanach Zjednoczonych sponsoring ma 200-letnią tradycję. W domu sponsora w centralnym miejscu wisi tabliczka albo stoi statuetka, która jest świadectwem jego hojności. U nas nie ma tej tradycji.
S.B.: Ma Pan dar do otaczania się odpowiednimi ludźmi?
W.K.: Można tak powiedzieć. Dyrektor teatru musi być dyktatorem. To on decyduje o tym, jaki spektakl będzie wystawiony, lecz sam go nie zrobi. Z wieloma ludźmi pracuję od lat. Moją prawą ręką w sprawach artystycznych jest Sebastian Gonciarz – resident director, Agnieszka Brańska – choreografka, Dorota Kołodyńska – kostiumografka, kiedyś Daniel Wyszogrodzki, teraz Michał Wojnarowski – tłumacze, autorzy tekstów do musicali. Dyrektorem muzycznym teatru przez lata był Maciej Pawłowski, a teraz jest nim Jakub Lubowicz, który napisał oryginalną muzykę do „Pilotów”. Ten musical od początku do końca został stworzony przez nas. To nie jest adaptacja, tak jak było w przypadku zagranicznych hitów „Miss Saigon” czy „Grease”.
S.B.: O wystawieniu, jakiego musicalu marzy Pan w najbliższych latach?
W.K.: Marzy mi się wystawienie nowej wersji musicalu „Hair”. Zawsze lubiłem trochę narozrabiać, ale tylko w teatrze (śmiech).