„Waitress” w Teatrze Muzycznym Roma. Dobrze upieczony spektakl”
Jakub Panek, WP.pl
Nie trzeba nikogo specjalnie przekonywać, że stworzenie silnej, budzącej zaufanie marki wymaga ciężkiej pracy i cierpliwości. Teatr Muzyczny Roma dziś już niczego nie musi udowadniać. To gwarancja udanych spektakli z doskonałymi aktorami musicalowymi. Najnowsza premiera – musical „Waitress”, choć bez eksplozji na scenie („Piloci”) czy spadających żyrandoli („Upiór w operze”), jest przedstawieniem na wskroś udanym. Dobrze upieczonym jak tarty w lokalu, w którym poznajemy główną bohaterkę.
Premiera jest dla każdego teatru wyjątkowym świętem. Wyczekiwanym i wypracowywanym przez długi okres. Prezentacja „Waitress” w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie z powodu pandemii napotykała na szereg problemów. A to przez żonglowanie obostrzeniami trzeba było zmieniać termin premiery (na mieście zdążono już powiesić plakaty z kwietniowym terminem), przekładać rezerwacje widzów, zwracać pieniądze, itd., itd.
Trzeba było także wykonać gargantuiczną pracę. Pozyskać sponsorów, dopiąć budżet i skompletować obsadę. Bo w Romie tradycją już są castingi do każdej kolejnej – kosztującej miliony złotych – premiery. Dzięki nim teatr z Nowogrodzkiej przez ponad 20 lat dyrekcji Wojciecha Kępczyńskiego nie tylko zbudował zespół doskonałych aktorów musicalowych podbijających sceny teatrów w całej Polsce, ale także pozwolił zabłysnąć nieprzeciętnym talentom jak np. Edycie Krzemień (gwiazda m.in. polskiego „Upiora w operze” tuż przed pandemią dostała angaż w prestiżowym Cirque du Soleil).
Tarta wizyty w teatrze warta
Nowemu przedstawieniu Romy bliżej jest do spektakli sceny dramatycznej, gdzie większy nacisk kładzie się na grę aktorską, niż na pióra i brokat.
Teatralna tarta Romy
To czysta przyjemność oglądać na scenie tak dobry zespół w poruszającej historii. Do realizacji „Waitress” Kępczyński zaprosił sprawdzonych współpracowników, m.in.: Sebastiana Gonciarza (II reżyser, de facto prawa ręka dyrektora), Jakuba Lubowicza (kierownictwo muzyczne), Michała Wojnarowskiego (udany nowoczesny przekład z jedną rysą na początku spektaklu, czyli tartą sojową), Ewę Konstancję Bułhak (współpraca reżyserska), Agnieszkę Brańską (marka sama w sobie, jeżeli chodzi o choreografię), Mariusza Napierałę (scenografia – prosta, klasyczna i smaczna dekoracja), Annę Waś (nie tylko cukiernicze przyciągające oko kostiumy) i niezastąpioną wizjonerkę fryzur i peruk, czyli Jagę Hupało.
„Waitress” w Teatrze Roma to dobrze upieczony, około dwuipółgodzinny spektakl muzyczny. Musical dobry w swojej prostocie, poruszający i przepełniony humorem i ironią. Smaczny kawałek teatru, jakiego w Romie dotąd nie było. Skomponowany jak perfekcyjna tarta. Pora więc w ramach odmrażania kultury i emocji ruszyć do teatru.
Dziś szef kuchni poleca Teatr Muzyczny Roma. I „Waitress”. Smacznego!
„Upiec sobie lepsze życie”
Konrad Pruszyński, e-teatr.pl
Historia jakich wiele. Zwykła kobieta, kelnerka w barze serwującym wymyślne tarty biernie oczekuje na poprawę własnego losu. Tkwi w toksycznym związku, praca zaczyna ją nużyć, a w życiu brakuje ożywczych bodźców. To właśnie Jenna Hunterson, dla której kilka nieoczekiwanych zdarzeń stało się impulsem do walki o swoją przyszłość.
Zaczęło się od filmu z 2007 roku według scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly, wcielającej się w nim jednocześnie w postać jednej z przyjaciółek głównej bohaterki. Historia Jenny zagranej przez Keri Russell podbiła serca widzów. Wobec tego faktu obojętnie nie mogli przejść musicalowi twórcy, którzy w sierpniu 2015 roku po raz pierwszy zaprezentowali światu teatralną inscenizację „Waitress”. Oficjalna premiera broadwayowskiego spektaklu odbyła się niespełna rok później. Tytuł zszedł z afisza po 1 544 przedstawieniach. W 2019 roku zawitał również do londyńskiego West Endu, a w końcówce maja 2021 także do stołecznego Teatru Muzycznego Roma. Jak zauważa twórca przekładu Michał Wojnarowski: „polskie tłumaczenie tego musicalu jest dopiero trzecim na świecie”. I chyba dobrze się stało, że ten opowiadający o kobietach i stworzony przez kobiety tytuł (libretto – Jessie Nelson, muzyka i teksty piosenek – Sara Bareilles), tak szybko zrealizowano właśnie w Polsce.
Jenna Hunterson pracuje w jednej z tartowni (bar serwujący tarty) w małym miasteczku przy drodze nr 27. Każdego dnia towarzyszą jej ukochane przyjaciółki Dawn i Becky. Kobiece trio świetnie się uzupełnia i wspiera w najtrudniejszych kryzysach. Właścicielem tartowni jest Joe, a porządku w knajpie dopilnowuje nieustannie podejrzliwy Earl. By dopełnić opisu należy również wspomnieć o patriarchalnym związku Jenny i Cala, w którym mężczyzna, a i owszem, uzurpuje sobie prawo decydowania o losie kobiety, ale bynajmniej nie przejmuje odpowiedzialności za utrzymanie statusu ekonomicznego małżeństwa. Jego stosunek do życia można bez wątpliwości określić jako luźny i nastawiony na rozrywkę.
Pierwszym impulsem zmian w życiu kelnerki staje się ciąża, o której dowiadujemy się już w pierwszej scenie przedstawienia. Dawn i Becky nie posiadają się z radości na wieść o dziecku. Zupełnie inaczej do sprawy podchodzi Jenna. Dziewczyna obawia się nie tylko o zapewnienie należytych warunków do narodzin i wychowania dziecka, ale również o własne predyspozycje do bycia matką. Dręczą ją również wątpliwości dotyczące przyszłości związku z Calem. Jenna stawia sprawę jasno: „nie każda kobieta chce być matką”.
Kolejnym zapalnikiem zmian w życiu kobiety staje się jej nowy ginekolog prowadzący doktor Pomatter (tutaj w wykonaniu Jana Traczyka). Uroczo nieporadny, popełniający ciągłe faux pas, niejednokrotnie strofowany przez doświadczoną pielęgniarkę Normę. To właśnie uwielbiający słodkie wypieki Jenny lekarz staje się dla dziewczyny kolejnym ożywczym bodźcem. Relacja tej dwójki stanowi dla niej dowód na to, że lepsza przyszłość jest możliwa.
Dalszej części historii ze zrozumiałych względów nie warto opowiadać. Należy za to podkreślić, iż losy Jenny to na wskroś aktualna opowieść o kobiecej sile i niezależności, o pragnieniu i poszukiwaniu miłości – nie tylko tej partnerskiej, a przede wszystkim macierzyńskiej. Jak zauważa reżyser musicalu Wojciech Kępczyński – jest to spektakl „o roli kobiet w dzisiejszym świecie, o ich emancypacji i o tym, że muszę mieć prawo do decydowania o sobie”. Wymowa spektaklu zyskuje na sile we współczesnych realiach Polski, w której regularnie dochodzi do prób ograniczania wolności i niezależności decyzyjnej kobiet.
„Waitress” w wykonaniu zespołu TM Roma zachwyca i porusza w każdym calu. Świetnie wypadają choreografie (szczególnie imponująca była scena oświadczyn Spoxa w wykonaniu Wiktora Korzeniowskiego). Scenografia Mariusza Napierały przyciąga wzrok i imponuje rozmachem. Najmniejszych uwag nie można również zgłaszać do gry aktorskiej, a przede wszystkim popisów wokalnych odtwórców poszczególnych ról. Bez najmniejszego zażenowania śledzi się historie miłosną Jenny i doktora Pomattera, w ramach której świetnie wypadają szczególnie intymne i pełne szczerości sceny na przystanku autobusowym z pierwszego aktu oraz nauki pieczenia tart z drugiej odsłony musicalu. Na wielkie słowa uznania zasługuje również cały drugi plan przedstawienia pracujący na ogromną sympatię widza. Uroczej komediowości spektaklowi dodaje Dawn (Anastazja Simińska) oraz jej relacja ze Spoxem. Agata Walczak w roli Becky jest nie tylko zabawna, ale emanuje również ogromną siłą i pewnością siebie. Jej partia wokalna otwierająca drugi akt zwala z nóg, a komentarz, którym rzuca w rozmowie z Jenną („wyglądasz jak wyrzygany ryż”) już na stałe wejdzie do mojego osobistego wokabularzu. Warto również wspomnieć o zapadającej w pamięć, niezwykle charakternej Normie Izabeli Bujniewicz oraz chwytającej za serce roli Joe’go w wykonaniu Wojciecha Machnickiego.
Najnowsza premiera TM Roma pozostaje w pamięci i w sercu. Tego typu spektakli się po prostu nie zapomina. Teatr jest od tego, żeby opowiadać i współprzeżywać pewne historie i emocje, a „Waitress” pełne jest nie tylko pięknych obrazków, choreografii i piosenek, ale właśnie wspomnianych emocji – śmiechu, refleksji, rozpaczy. Może jest to opowieść naiwna, ale również niezwykle pokrzepiająca. Czasem warto po prostu uruchomić wyobraźnię i skomponować własny przepis na lepsze życie.
„WAITRESS – najbardziej apetyczna premiera”
Marta Gaik, TerazTeatr.pl
Teatr Muzyczny Roma po raz kolejny idzie z duchem czasu, tym razem dyrektor Wojciech Kępczyński wziął na warsztat całkiem współczesny musical pt. WAITRESS, który znakomicie wpisuje się w ruch WOMEN POWER. Śmiało można powiedzieć, że to najbardziej apetyczny musical sezonu. Są w nim słodko-pieprzne babeczki, pikantne frykasy oraz cała masa przepisów kulinarnych. Patronat TerazTeatr.pl
Muzykę i teksty piosenek napisała Sara Bareilles, a libretto na podstawie filmu stworzyła Jessie Nelson. Broadwayowska premiera musicalu odbyła się w 2016 r., więc można stwierdzić, że to praktycznie nowość. Przekładu na język polski na potrzeby teatru podjął się Michał Wojnarowski, który etatowo tłumaczy musicale dla ROMY. Wszystkie piosenki są solidnie przetłumaczone na polski, choć momentami to nie lada wyczyn. Zatem o czym jest KELNERKA?
BILETY ONLINE kupisz tutaj: https://www.terazteatr.pl/spektakle/waitress,kiedy-graja,wszystkie,4693#repertuar
„Waitress” to ubrana w musicalową estetykę fabuła opowiadająca o trudach życia kobiet we współczesnym świecie. Nie jest to jednak banalne romansidło, czy mało realistyczna komedia romantyczna. To momentami rozdzierająca historia trudnych wyborów, które mają prowadzić do szczęścia. Tak jak w życiu, nic w tym musicalu nie jest proste. Życie trzech przyjaciółek kelnerek, pracujących w tym samym barze szybkiej obsługi, jest na swój sposób skomplikowane i niesatysfakcjonujące. Jednak wszystkie starają się różnymi drogami odnaleźć szczęście. Nie zdradzę zbyt wiele z fabuły pisząc, że każda z nich pragnie miłości. Realizują swoje pragnienia w różny sposób, czasem bardzo daleki od przyjętych norm i konwenansów. Fabuła doskonale obrazuje współczesny świat kobiet jako świat bezlitosnych konsekwencji, przyziemnych spraw i kolein w jakie wpadamy pokonując kolejne stopnie dorosłości.
To chyba jeden z ciekawszych musicali, który prócz doskonałej warstwy muzycznej, próbuje przekazać bardzo serio proste prawdy życiowe. A mówi on mniej więcej tyle: Życie nigdy nie jest proste, a wybory są zawsze ryzykowne, ale warto żyć i walczyć o swoje szczęście.
W spektaklu tematy uczuć zawsze pojawiają się w kontekście przepisów kulinarnych na ciasta, w tym przypadku tarty. Główna bohaterka Jenny jest mistrzynią tych wypieków i najłatwiej udaje się jej przekazać swoje emocje poprzez pieczenie pyszności. W przepisy wkłada tyle serca, że aż człowiekowi cieknie ślinka, dlatego polecamy najeść się solidnie przed spektaklem inaczej głośne burczenie w brzuchu gwarantowane.
Obsada spektaklu w niektórych rolach jest aż potrójna. W spektaklu zobaczyłam doskonałą i wrażliwą Zofię Nowakowską w roi głównej (Jenny), przejmujące wykonanie SHE USED TO BE MINE. Ostrą i doświadczoną Sylwię Różycką w roli Becky. Doskonały rockowy głos w I DIDN’T PLAN IT! Szukającą pierwszej miłości, niewinną i niedoświadczoną (ale tylko WAITRESS) Ewę Kłosowicz w roli Dawn. Wszystkie aktorki wspaniale śpiewają, a razem tworzą nieziemskie trio w lirycznym utworze A SOFT PLACE TO LAND.
W rolach męskich wystąpili: Janek Traczyk, którego widziałam debiutującego w Teatrze Muzycznym Roma w PILOTACH, w „Waitress” gra ginekologa Pomattera. Wyraźnie dojrzał i ma zdecydowanie mocniejszy głos, ale nadal wypada uroczo w roli obiektu westchnień Jenny. Przekomicznie zagrał znerwicowany poeta Wiktor Korzeniowski, który chyba prowadzi w rankingu najlepszych postaci męskich w tym spektaklu. Na końcu główny szwarc-charakter Earl, maż Jenny – w tej roli Przemysław Redkowski. Jest to naprawdę niemiły typ i w tej roli doskonale się sprawdza 🙂 Jest jeszcze najstarszy z całej obsady, właściciel Joe, czyli zrzędliwy, ale ciepły Wojciech Machnicki. Obsada idealna, a to tylko niewielka część ról, które widziałam! Doskonałym głosom towarzyszy jak zwykle zespół muzyczny, który na żywo wykonuje utwory pod batutą Jakuba Lubowicza.
Jaki jest morał z tej premiery? Nie wystarczy być wystarczająco szczęśliwym. Trzeba walczyć o stuprocentowe szczęście, lecz czy odważysz się po nie sięgnąć? Po roku życia w pandemii, za cud można uznać już fakt, że ta premiera doszła do skutku 🙂 Jednak to nie tylko wystarczający spektakl. To 100% hit. Polecam gorąco musical WAITRESS nie tylko kobietom, choć duet matka i nastoletnia córka wpisuje się tutaj idealnie. Mężczyźni również odnajdą tu chwilami frywolny humor, komiczne postacie czy doskonale zagrane role kobiece, a nawet odrobinę sprytnie pokazanego seksu.
Marta Gaik
PREMIERA 30 maja 2021
„Waitress”: Jak radzić sobie bez mężczyzny”
Jacek Marczyński, Rzeczpospolita
„Waitress” w Romie to musical na czas, gdy kobiety walczą o swoje prawa, i pierwsza po pandemii muzyczna premiera.
Musical to wyjątkowo trudny gatunek na obecne czasy. Inscenizacja kosztuje dużo, wymaga angażowania dużej liczby artystów, a nie zwróci poniesionych kosztów, gdy na widowni tylko część miejsc może być zapełniona. Teatry muzyczne w Polsce mogą zaś liczyć na skromne dotacje.
W takiej sytuacji „Waitress”, stworzony przez dwie kobiety, Jessie Nelson i Sarę Bareilles, wydaje się pomysłem wręcz idealnym. Jak zapewnia dyrektor Teatru Roma Wojciech Kępczyński, przy zapełnieniu połowy widowni taki tytuł pozwala wyjść na swoje. Przede wszystkim zaś mogą wrócić do pracy aktorzy, muzycy, tancerze, którzy półtora roku byli jej pozbawieni, a większość artystów musicalowych nie ma stałych etatów.
„Waitress” ma też inne atuty, absolutnie nie jest tytułem zastępczym, choć w Polsce kompletnie nieznanym. W przeciwieństwie do światowych hitów o wieloletniej sławie, które chętnie wystawiał Teatr Roma, ten musical to nowość. Na Broadwayu premiera „Waitress” odbyła się w 2016 roku i spodobała się, bo w sumie zagrano 1544 spektakle. Wystawiono musical też w Londynie, ale tuż przed pandemią, więc pokazy przerwano.
Filmowa inspiracja
To także musical daleki od stereotypowych wyobrażeń o tej dziedzinie sztuki. Powstał na kanwie znanego filmu Adrienne Shelly „Kelnerka”. Związki teatru muzycznego z kinem są długie, zaczęły się, gdy film stał się sztuką nie tylko obrazu, ale i dźwięku. Współczesny musical inspiruje się jednak innym kinem niż przed laty. „Waitress” nie ma nic wspólnego z „Deszczową piosenką” czy „Gorączką sobotniej nocy”. Zdecydowanie bliżej mu do wystawianego i w Polsce „Billy’ego Elliota”– opowieści nie tylko o artystycznych marzeniach, ale i o beznadziei życia brytyjskich górników za rządów Margaret Thatcher.
Bohaterką „Waitress” jest Jenna, kelnerka z baru w prowincjonalnym miasteczku amerykańskim. Jak to w musicalu bywa, też ma marzenia. Piecze znakomite tarty, więc chciałaby wziąć udział w wielkim konkursie wypieków i dzięki zdobytej nagrodzie odmienić życie. Ważniejszy jest tu wszakże obraz codziennej ,przygnębiającej egzystencji z mężem nierobem, który zabiera Jennie pieniądze, z harówką w barze, z przyjaciółkami mającymi nie mniej dołujące problemy.
Do tego wszystkiego Jennie przytrafia się niechciana ciąża. Wprawdzie spotka i przeżyje wielką miłość, ale obowiązkowy w musicalu happy end nie jest tu tak oczywisty. Jenna zostawi i męża, i kochanka, który ma żonę, a odważy się sama decydować o swoim i dziecka życiu, bo przecież kobiety są silne.
To jest przesłanie na epokę #MeToo i walkę kobiet – także u nas – o pełne prawo decydowania o sobie. W tym musicalu śpiewa się nie tylko o pieczeniu, ale i o teście ciążowym, rozważa się aborcję, jest scena porodu. Wszystkie momenty dość ryzykowne do przedstawienia w muzycznym teatrze Wojciech Kępczyński wyreżyserował z precyzją i finezją, praw dziwie, choć bez uciekania w nadmierny realizm.
Bez łatwych przebojów
Obowiązkowe wokalno-taneczne sceny zbiorowe nie są tu popisami, zostały umiejętnie wtopione w akcję, by nie przytłaczać istotnego przesłania „Waitress”. 18 numerów muzycznych to mieszanka różnych stylów – rocka, country, piosenki typowo aktorskiej i musicalowego songu. Nie ma łatwych przebojów, bo nie one powinny tu się liczyć. Dają okazję do zaprezentowania wysokiego profesjonalizmu całego zespołu na czele z Agnieszką Przekupień jako Jenną, Anastazją Simińską i Agatą Walczak w roli jej przyjaciółek i Wiktorem Korzeniowskim (brawurowy Spox).
Tarte à la carte! „Waitress” w Teatrze Muzycznym ROMA
Z pierwszego rzędu, Gosia JG
Czy komuś się to podoba, czy nie, Teatr Muzyczny ROMA traktowany jest w naszym kraju jako wizytówka musicalu. Na scenie przy Nowogrodzkiej w ciągu ponad dwudziestu lat pojawiły się najbardziej znaczące tytuły z klasyki gatunku, a wiele inscenizacji przeszło do legendy. Obrotowa scena w „Nędznikach”, padający deszcz w „Deszczowej piosence” – kolejne przedstawienia zachwycały pomysłami, olśniewały scenografią i kostiumami. Nic więc dziwnego, że teatr pod kierownictwem Wojciecha Kępczyńskiego wyrobił sobie opinię najbardziej widowiskowego.
Jeśli ktoś nie jest zagorzałem fanem musicali, a będzie chciał zobaczyć taki spektakl, często zdecyduje się właśnie na ROMĘ – ze względu na wspomnianą spektakularność. Bo przecież skoro musical, musi być efektownie. Jednak wśród wielbicieli gatunku pojawiały się w ostatnich latach głosy, że w kolejnych produkcjach nadużywa się ekranów ledowych, a technologia bliska kinowej wypiera teatralnego ducha.
Czy spektakl „Waitress”, który po perypetiach wynikających z sytuacji pandemicznej ostatecznie miał polską premierę 30 maja 2021 roku, jest w stanie spełnić oczekiwania różnych grup odbiorców? Co kryje się za drzwiami knajpki „U Joego” (z trudem przechodzi mi przez klawiaturę neologizm „tartownia”)?Przedstawienie jest adaptacją amerykańskiej komedii z 2007 roku pod tym samym tytułem, napisanej i wyreżyserowanej przez Adrienne Shelly (ten filmowy rodowód będzie miał swoje konsekwencje, o czym nieco później). Dzięki „Waitress” gwiazda wokalistki, kompozytorki i pianistki Sary Bareilles zajaśniała wyjątkowo mocno na musicalowym firmamencie. Artystka stworzyła muzykę i teksty piosenek do libretta Jessie Nelson, a później także zagrała w spektaklu główną rolę – chociaż nie w premierowej obsadzie. Warszawska wersja została zrealizowana pięć lat po broadwayowskiej, co, jak podkreślają jej twórcy, jest rekordowym czasem, jeśli chodzi o pojawienie się kasowego musicalu na rodzimej scenie.
W opowieści splatają się losy trzech pracujących „U Joego” kelnerek. Jenna, specjalistka od wymyślania i pieczenia uwielbianych przez klientów knajpki tart o poetyckich nazwach, na co dzień bierna i przygaszona, lekceważona przez męża, tkwi w przemocowym związku i ledwie wiąże koniec z końcem. Nieplanowana ciąża zdaje się dalszym ciągiem jej kłopotów, chociaż nieoczekiwanie okazuje się też początkiem namiętnego romansu… z ginekologiem. Pozbawiona perspektyw, ale odrywająca od trudnej rzeczywistości relacja jest swego rodzaju katalizatorem zmian. Jenna dostrzega, że nie musi tkwić w schemacie, w którym powtarza życie swojej matki, dręczonej przez ojca. Na horyzoncie, jak prezent od losu, pojawia się konkurs pieczenia tart, a wszyscy wokół powtarzają, że powinna wziąć w nim udział.
Agnieszka Przekupień to wymarzona Jenna. Przejmująco prawdziwie pokazuje pozbawioną fajerwerków codzienną egzystencję swojej bohaterki, która na początku nie widzi szansy na jakikolwiek przełom. Przekonująco, bez cukierkowej słodyczy oddaje dojrzewanie Jenny do bycia matką. Niezwykłe wrażenie robi, gdy pozostaje na scenie sama. Mimo dużej przestrzeni wokół potrafi swoją kameralną grą stworzyć nastrój intymności i niezwykłej bliskości z pojedynczym widzem. „Miałam jej twarz”, najpiękniejszy song spektaklu, to w jej wykonaniu konglomerat ogromnych emocji, których nie sposób nie poczuć: bólu, rozpaczy i rozczarowania.Druga z kelnerek, Becky, o swoim niełatwym życiu mówi z dużą dozą autoironii. Jest bezpośrednia, nawet krzykliwa, a jej przebojowość świetnie podkreśla charakteryzacja prowincjonalnej ślicznotki. Ma dobre serce i nie skarży się na swój los. Kiedy ten podsuwa jej możliwość chwilowej odmiany i zaznania odrobiny namiętności, skwapliwie z tego korzysta. Bo życie doświadczyło ją na tyle, że nie ma zamiaru za nic przepraszać.
Sylwia Różycka, dla której rola w „Waitress” to debiut na scenie ROMY, jest objawieniem. Konkretna, mocną kreską rysowana postać Becky nie jest karykaturalna, aktorka potrafi ją ocieplić drobnym gestem, uśmiechem czy spojrzeniem. Zachowania bohaterki wywołują salwy śmiechu, ale mimochodem także wzruszają (jak wtedy, kiedy opowiada, dlaczego nie zostawi męża). Artystka zachwyca wokalnie, a „Jakoś tak wyszło” uderza imponującą siłą głosu i odważną interpretacją.
Dawn, trzecia kelnerka, nieco zdziwaczała wielbicielka History Channel i historycznych rekonstrukcji, gorączkowo poszukuje tego jedynego. Za namową koleżanek postanawia założyć profil na portalu społecznościowym. Tak Lasencja poznaje Spoxa – mieszkającego wciąż z mamusią, rymującego przy każdej okazji wielbiciela amerykańskiej konstytucji… i historii, któremu udało się nawet zagrać na scenie Hamiltona. Co prawda nie w tej inscenizacji, którą mieliście na myśli, ale czy to ważne? Istotne, że tych dwoje pasuje do siebie jak gwiazdy i pasy na amerykańskim sztandarze.
W tym momencie warto wrócić do filmowej genezy musicalu, bo implikuje ona takie, a nie inne przedstawienie postaci. Wątek Spoxa i Dawn jest po amerykańsku „rozkrzyczany”, a jego bohaterowie przejaskrawieni do granic, jak w sitcomach. Za pierwszym razem ich historia bawi zaskakującymi żartami sytuacyjnymi i dialogami, ale oglądana po raz kolejny – już dużo mniej. Nie upatruję w tym winy aktorów. W taki sposób została skonstruowana. Jednak zestawienie jej z dramatycznymi obrazami przemocy domowej powoduje dysonans odbiorczy.
Wspomnianego wyżej Spoxa, gdyby nie był bohaterem wątku komediowego, można by określić mianem stalkera, ale innym mężczyznom w „Waitress” również daleko do bycia książętami z bajki. Earl jest archetypicznym przykładem męża przemocowca. To prostacki, arogancki, przekonany o własnej wyjątkowości egoista i manipulant, stosujący wobec żony emocjonalny szantaż. Żaden szef nie dorasta mu do pięt, żadna praca nie jest odpowiednia, za to bez skrupułów zabiera Jennie z trudem zarobione pieniądze. Janusz Kruciński portretuje Earla bez cienia taryfy ulgowej. To nie atrakcyjny bad boy (a przecież aktor miałby po temu warunki), ale całkowicie odpychająca kreatura.Komediowo poprowadzone relacje między Jenną a doktorem Pomatterem są zabawne, ale bardziej wyważone w proporcjach niż wątek Dawn i Spoxa, dlatego ogląda się je bez poczucia rozdźwięku w głowie (pod warunkiem, że zapomni się o leżącej u podstaw związku małżeńskiej zdradzie, nad którą to kwestią fabuła musicalu bez zająknięcia się prześlizguje). Janek Traczyk jako Jim Pomatter tym razem ma okazję zaprezentować komediowe emploi – odmienne od wcześniejszego, dramatyczno-lirycznego, ale równie jak tamto przekonujące. Jest w nim lekkość, swoboda i sporo zabawy rolą. Warto oglądać go z bliska, wtedy doskonale widać mimikę i drobne gesty, z których aktor tworzy postać.
Najbardziej wyjątkowym mężczyzną okazuje się zgryźliwy starszy pan, właściciel knajpki, maruda i malkontent, za to zaskakująco spostrzegawczy i niespodziewanie wielkoduszny. W Joem granym przez Wojciecha Machnickiego można się zakochać. Co za klasa i styl! Jest ujmujący, kiedy tańczy z Jenną i śpiewa „Z doświadczenia to wiem”, a scena z jego udziałem pod koniec spektaklu należy niewątpliwie do tych najbardziej wzruszających.
Przy okazji premiery „Waitress” pojawiały się wypowiedzi twórców, że to spektakl o sile kobiet, wręcz feministyczny. I owszem, pokazuje kobiety biorące sprawy w swoje ręce, bo nie mają innego wyjścia. Ale rozwiązania fabularne, zgodnie z którymi odnajdują one szczęście albo u boku mężczyzny, albo w macierzyństwie, wpisują się w utrwalony patriarchalny model i nie mają w sobie nic wywrotowego. Opowieść ani na chwilę nie wychodzi poza ramy typowego amerykańskiego scenariusza. Oferuje wspaniałe zbiegi okoliczności i cudowne wyjścia z sytuacji. Czy to źle? Wszyscy czasem potrzebujemy pokrzepiających happy endów, nawet jeśli wiemy, że w życiu zdarzają się rzadziej niż byśmy chcieli.
„Waitress” zachwyca profesjonalizmem, do którego ROMA swoich widzów przyzwyczaiła, ale może nie zadowolić tych, którzy będą oczekiwać spektakularności i blichtru. W oryginale spektakl pozbawiony jest elementów tanecznych – tu je dodano (można się zastanawiać, czy we wszystkich scenach było to uzasadnione), jednakże daleko im do porywających grupowych układów znanych z innych przedstawień. Nie ma olśniewających kostiumów (trudno, by zwyczajne kelnerki ubierały się w oszałamiające kreacje). Za to przeciwnicy używania ledowych ekranów powinni być zadowoleni, bo w tym spektaklu z nich zrezygnowano, a tradycyjna scenografia została funkcjonalnie i pomysłowo wykorzystana. Spektakl nie zawodzi, jeśli chodzi o bardzo dobre aktorstwo, a artyści zachwycają nawet w niewielkich rolach (nie wspomniałam wcześniej o wspaniałej Normie Izabeli Bujniewicz).
Na tle niektórych współczesnych musicali, niestroniących od ukazywania w pogłębiony sposób trudnych kwestii, takich jak choroba psychiczna czy samobójstwo, „Waitress” pozostaje głównie rozrywką. Dobrej jakości, sprawnie zrealizowaną, świetnie zagraną; owszem, dotykającą skomplikowanych ludzkich relacji i problemów, ale w podsuwanych rozwiązaniach niewychodzącą poza schemat słodko-gorzką opowieścią ku pokrzepieniu serc. I jako taką z pewnością warto ją zobaczyć.
„Ten spektakl po prostu błyszczy kobietami silnymi (…)”
Agnieszka Serlikowska, Teatrdlawszystkich.eu
Potęga kobiet, czyli miałam jej twarz
O spektaklu „Waitress”, na podstawie filmu wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie, pisze Agnieszka Serlikowska.
Chciałam zacząć tę recenzję protekcjonalnie – od promocji, sieciówkowych tart i amerykańskiego musicalu. Następnie miałam dodać – ale przyjdźcie wszyscy, nawet ci, którzy reklamowymi chwytami i spektaklem muzycznym pogardzacie, bo warto. Bo każdy z nas potrzebuje czasem historii ku pokrzepieniu ducha, zwłaszcza w pandemii. Szczególnie, gdy niesie ona za sobą inteligentne przesłanie i ilustruje kobiecą siłę oraz samodzielność. Ale po przeczytaniu recenzji z tego musicalu o znamiennie chybionym tytule „Jak radzić sobie bez mężczyzny”, wiem, że mój początkowy protekcjonalizm był zdecydowanie nie na miejscu. Bo ten spektakl jest nam społecznie najwyraźniej bardzo potrzebny. A przemycenie poważnego tematu w lekkiej formie z przebojową muzyką stanowi już wyższy poziom magii. Szanowni Państwo, Eliza Doolittle już dawno opuściła Profesora Higginsa i nie poda mu kapci. Nadszedł czas Jenny i jej przyjaciółek.
Kiedy amerykańskie cudowne dziecko – Sara Bareilles – wokalistka, kompozytorka i pianistka zapowiedziała, że przygotowuje spektakl muzyczny na podstawie komedii obyczajowej „Waitress” z 2007 r., oczekiwania były ogromne. Szybko okazało się jednak, że niewygórowane. Płyta z piosenkami z musicalu wykonywanymi przez Bareilles zadebiutowała na dziesiątym miejscu słynnej listy Bilboard 200. Przedstawienie zostało natomiast nominowane do najważniejszych nagród teatralnych w USA (przegrywając ze słynnym „Hamiltonem”), a pochodzący z niego utwór „She used to be mine” stał się standardem w repertuarze najwybitniejszych artystów musicalowych.
Pięć lat po premierze na Broadwayu „Waitress” trafiło na deski Teatru Muzycznego Roma. Musical opowiada historię wspomnianej Jenny – tytułowej kelnerki z małej, amerykańskiej jadłodajni (w polskiej wersji Tartowni). Bohaterkę poznajemy w dniu, w którym dowiaduje się, że zaszła w ciążę ze swoim mężem – sprawcą przemocy domowej. Jenna jest sierotą. Po matce odziedziczyła jednak ogromy talent do pieczenia i upatruje w nim przepustki do zmiany swojego życia. Wspierają ją w tym przyjaciółki z baru – neurotyczna samotniczka Dawn i ekstrawertyczna pragmatyczka Becky, a także pewien niezdarny ginekolog – Dr Pomatter, z którym główna bohaterka nawiązuje romans. Z tego krótkiego opisu łatwo domyślić się, co mogło pójść w spektaklu nie tak. A mogło wiele. Żarty są raz to zamierzenie czerstwe, innym razem odwołujące się do seksualności. Sceny bywają pikantne, a wstępne motywacje bohaterów rozrysowano dość ostrą kreską. Do tego spektakl został mocno osadzony w amerykańskiej kulturze, co mogłoby oderwać polskiego widza od przedstawionej mu na scenie rzeczywistości.
Mogłoby, ale zdecydowanie nie odrywa. Po raz kolejny – obok wystawianego przez Romę kameralnego „Once” i granego nadal w Teatrze Syrena „Next to Normal” – możemy obejrzeć musical skrajnie współczesny. Spektakl, w którym rozwiązaniem i źródłem szczęścia dla kobiety nie jest mężczyzna, ale ona sama. W którym samotność w związku jest gorsza niż ta – z pozoru – w pojedynkę, a niepełna rodzina lepsza niż przemocowe małżeństwo. Spektakl, w którym główne role rzeczywiście odgrywają kobiety. Nie ma tu już Eponiny oddającej życie za – w jej ocenie – bardziej wartościowego Mariusza, nie ma Christine, przerzucanej pomiędzy ramionami Upiora i Raoula. W „Waitress” bohaterką jest Jenna – kobieta nieidealna, zagubiona, która odnajduje w sobie odwagę by zawalczyć o siebie i dziecko. Kiedy w brawurowym „Miałam jej twarz” (wspomniane „She used to be mine”) śpiewa o tęsknocie za dawną, bezkompromisową, ale dokonującą fatalnych wyborów sobą, ciężko się z nią nie utożsamić.
Bezapelacyjna w tym zasługa odgrywającej tytułową rolę Agnieszki Przekupień. Tworzy ona niezwykle wiarygodną kreację, z którą można się identyfikować na wielu etapach życia. I choć największy przebój tego musicalu wybrzmiewa w jej interpretacji tak, że ciężko się nie wzruszyć, podobną siłę rażenia ma następujący po nim muzyczny poród, kończący się brawurowym „Wszystko się zmienia” („Everything changes”). Dojrzale, szczególnie od połowy drugiego aktu, partneruje głównej bohaterce w roli dr Pomattera Marcin Franc. Duet tej pary w trudnym pod względem technicznym i emocjonalnym – „Liczysz się dla mnie” („You matter to me”) to jeden z moich ulubionych momentów spektaklu. W tym miejscu warto powtórzyć, że Sara Bareilles stworzyła muzyczną perełkę – właściwie każda piosenka z musicalu stanowić by mogła oddzielny przebój. Przy tak uzdolnionym zespole wokalno-aktorskim, zgromadzonym przez Wojciecha Kępczyńskiego, drobne potknięcia tłumaczeniowo-frazowe czy co poniektóre przyciężkawe gagi, mkną przez scenę gładko i niemal niepostrzeżenie. Nie sposób nie wspomnieć o Anastazji Simińskiej (Dawn) i Sylwii Różyckiej (Becky) w wyrazistych rolach przyjaciółek głównej bohaterki. Ten spektakl po prostu błyszczy kobietami silnymi i ze sobą solidarnymi.
Aktorom udaje się wygrać jeszcze jedną istotną nutę napisanej przez Sarę Bareilles wraz z Jessie Nelson historii. „Waitress” między wierszami opowiada również o samotności – w pojedynkę, w małżeństwie ludzi zbyt obciążonych zawodowymi obowiązkami, w parze, w której żona opiekuje się mężem po wylewie, wreszcie – najważniejsze – w pętli przemocy domowej przenoszonej z pokolenia na pokolenie.
Z perspektywy otaczających nas coraz mocniej stereotypów, orzeźwiający są bohaterzy niepozbawieni wad. Postacie, które nie odwracają się od przyjaciół, mimo dokonywania przez nich niekoniecznie trafnych wyborów. Patrzymy zatem na rozwijające się na scenie uczucia, nieprzystosowanie społeczne i niegotowość do macierzyństwa bez osądzania. Szkoda, że tak często brakuje Nam tego na co dzień. Dla mnie, pewnym paradoksem wystawianego w Polsce „Waitress” jest to, że z widowni Teatru Muzycznego Roma, pomimo całego słodko-słonego amerykańskiego anturażu, spektakl rezonuje społecznie bardziej niż z londyńskiego Adelphi Theatre. Między komedią, tragedią i poszukiwaniem lekarstwa na samotność, musical niesie jasne przesłanie. Jakkolwiek bezpieczne i przystojne byłyby nowe ramiona – odpowiedzi i ratunku, powinnyśmy poszukiwać przede wszystkim w sobie. Potknięcia są natomiast ludzkie i nie wymagają samobiczowania do końca życia. Wystarczy tylko wsłuchać się w dawną oraz obecną siebie. Skrytą za dobrze znaną twarzą, ulepszoną przez trudności, które pokonała na swojej drodze. A nasze otoczenie? Zwyczajnie powinno to uszanować.
„Kobiecy świat”
Agnieszka Kledzik, Dziennikteatralny.pl
Kobiecy świat
Musical „Waitress” pojawił się na scenach Nowego Jorku, a potem całych Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Irlandii, w 2016 roku. Podstawą była książka zainspirowana oryginalnym filmem powstałym dziewięć lat wcześniej. Zakwalifikowany jako komedia romantyczna obraz opowiada historię tytułowej kelnerki, Jenny, która piecze i podaje ciasta w barze, trwając jednocześnie w dysfunkcyjnym małżeństwie. Młoda kobieta podejmuje próby wprowadzenia zmian w swoim życiu dopiero po tym, jak niespodziewanie zachodzi w ciążę z toksycznym małżonkiem.
Jenna haruje ponad siły, by utrzymywać męża, pijusa i przemocnika, który traktuje ją jak śmiecia – umniejsza, nie docenia, upokarza, publicznie traktuje jak swoją własność, a na osobności stosuje przemoc fizyczną, psychiczną i finansową. Żadna stabilna emocjonalnie kobieta nie pozwoliła by się tak traktować, o ile w ogóle związałaby się z takim popaprańcem. Chyba, że zna taki wzór rodziny – kiedy ojciec Jenny się upijał, matka chowała przed nim siebie i córkę, i razem piekły ciasta. Jenna jest więc mistrzynią przepysznych tart, ale w życiu osobistym podążyła za znanym sobie modelem. Jak każdy z nas, jest stworzona do szczęścia: skoro z domu rodzinnego zna przemoc, i świadomie jej nie przepracowała, we własnym życiu i związku szuka tego samego – alkoholizmu, bicia, pomiatania. Po to, aby to uzdrowić, naprawić, odczarować, uratować. Zaklęty, przeklęty krąg.
Ciężkie sprawy, prawdaż? Zastanawiałam się, dlaczego dyrektor teatru i reżyser przedstawienia, Wojciech Kępczyński, wybrał akurat tę opowieść na pierwszą premierę po lockdownie. Może właśnie dlatego, że temat przemocy domowej oraz kobiet podejmujących niełatwe decyzje jest tak bardzo obecny w światowej, a zwłaszcza polskiej przestrzeni publicznej? Tragedie jednak, jak wiadomo, plotą się w życiu równolegle z wątkami komicznymi, których w tej historii jest bardzo wiele. Na scenie jest mnóstwo humoru, kolorów, smaków, w tym erotycznych, a wszystko w pastelowych barwach, dynamicznych, pięknych melodiach, i podane na tacy wraz z pysznym ciastem. Cukier, masło, mąka. Zbyt po amerykańsku? Teatr Roma podjął na potrzeby spektaklu współpracę artystyczno-cukierniczą: widzowie mogą raczyć się specjalną tartą w kawiarniach Green Caffè Nero.
Najmocniejszym punktem przedstawienia są świetnie odegrane i zaśpiewane kreacje charyzmatycznych artystów. Pierwsza zachwyca nas Zofia Nowakowska w tytułowej partii – jak zawsze perfekcyjna wokalnie, jest także doskonałą aktorką. Pokazuje nam wszystkie oblicza Jenny: od zahukanej żonki, która każdy napiwek potulnie oddaje mężowi-trutniowi, poprzez oddaną przyjaciółkę, profesjonalistkę w swoim piekarskim fachu, niemoralną kochankę własnego ginekologa-ciamajdy, aż do matki, która wraz z urodzeniem dziecka odnajduje siłę do rozpoczęcia odpowiedzialnego i szczęśliwego życia.
Genialna jest Sylwia Różycka jako Becky, koleżanka i przyjaciółka Jenny. Jej charyzma sceniczna i dojrzały, elektryzujący głos, o ogromnych możliwościach i z ciekawym rockowym pazurem, nadają przedstawieniu wiele wyrazu. Młodziutka Ewa Kłosowicz jako kelnerka Down potrafi błyskawicznie zjednać sobie sympatię całej widowni. Tryska energią i radością, jest zabawna w swojej scenicznej nieporadności, samotności i próbie bycia niezależną – tu uroczy podlotek, który dojrzewa. Także wokalnie.
Wiktor Korzeniowski to prawdziwy wulkan energii, humoru, sprawności aktorskiej i fizycznej. W roli Spoxa, pociesznego nerda, który najpierw umawia się z Down, a potem zostaje jej narzeczonym i mężem, jest wyjątkowo przekonujący, a jego mimika i ruch sceniczny zasługują na wielkie brawa! Ogrom sympatii wzbudza także Przemysław Redkowski, ciepły safanduła, który udaje groźnego szefa naszych kelnerek. Wspaniały jako Joe, właściciel baru, jest Wojciech Machnicki. Starzejący się zrzęda okazuje w końcu Jennie wiele serca i wsparcia, którego tak bardzo jej potrzeba.
Janusz Kruciński, czyli Earl, mąż Jenny, pierwsze wejście miał genialne – od razu zarysował sylwetkę agresywnego, prymitywnego typa, który łapie żonę za tyłek przy ludziach, dłubie w zębach i rozsiewa wokół siebie, jak mu się wydaje, zwierzęcy magnetyzm, który w rzeczywistości jest tylko nieświeżym powiewem zakompleksionego troglodyty. Ale w drugiej i kolejnych scenach był… jakby zbyt miękki. Powinien był więcej przeklinać, bardziej szarpać żonę, stworzyć klimat zagrożenia na scenie. Czy to koncepcja reżysera, żeby jednak nie przekraczać granic nie-do-przekroczenia, czy sam aktor nie odważył się być tak brutalny jak powinien? A może musicalowy Earl wcale nie był aż takim sukinsynem i naprawdę kochał Jennę? Po swojemu, oczywiście. Może gdyby pracował nad sobą, mógłby normalnie żyć, jeśli nie jako mąż, to jako ojciec. Kto wie, co się z nim potem stanie.
Typowe dla Jenny jest zaklinanie rzeczywistości, bezustanne usprawiedliwianie Earla, a potem pocieszanie się romansem z własnym ginekologiem. Tu dwa słowa o doktorku – jest on, niestety, dokładnie tak samo beznadziejnym kandydatem na kogokolwiek dla Jenny, jak jej mąż. Zagubiony, biedactwo, w nowym mieście, niekompetentny jako lekarz, skupiony na sobie, niewierny, nieodpowiedzialny, niezdolny do patrzenia w przyszłość. Janek Traczyk, nieustająco wspaniały wokalnie, był z kolei chyba zbyt wyrazisty w tej roli – Dr. Pomatter nie jest przecież ani zdecydowany, ani dowcipny. Jego romans z pacjentką po prostu mu się dzieje, bo miękki, ciepły, ciapowaty mężczyzna to idealne pocieszenie dla zdruzgotanej kobiety. Na chwilę.
Jessie Nelson i Sara Bareilles, twórczynie libretta oraz muzyki umiejscowiły w amerykańskim barze i amerykańskiej mentalności uniwersalne problemy kobiet, mężczyzn, związków i rodzin. W świetnym tłumaczeniu Michała Wojnarowskiego najsłynniejszy utwór musicalu (She Used To Be Mine) brzmi: „Jak powiedzieć to mam / coraz mniej znam siebie / z dawnej mnie nie zostało już nic / tamtą dziewczynę wciąż znam / nie poprosi, by pomógł jej ktoś / wciąż samotna, od tylu lat / dałabym wszystko, by zacząć od nowa / dziewczynie sprzed lat, jej rozwagi było brak, ale dziś kosztem blizn wie, jak twardą być / nie ma jej, ale miałam jej twarz”. Treść tej głęboko wzruszającej piosenki zawiera istotę dojrzewania Jenny – przełomu, który polega na zamknięciu poprzedniego etapu w życiu, po to, aby móc wejść w kolejny. Nawet jeśli wydaje się niemożliwe zaczynać cokolwiek w przededniu porodu, bez żadnego wsparcia ani pieniędzy. A jednak zmiany zaczynają się w nas, niezależnie od okoliczności.
Takie jest, słodkie i budujące, przesłanie musicalu.
„(…) muzyka jest przebojowa, (…) a słuchając śpiewu aktorów nie można mieć wątpliwości, że są obdarzeni stosownymi talentami.”
Rafał Turowski, rafalturow.ski
Historia jest dość banalna – oto poznajemy Jenny, kelnerkę z amerykańskiej prowincji.
Jenny jest miłą, prostą dziewczyną, która świetnie piecze (to zresztą w pewnym momencie będzie jej wielki atut), ma męża przemocowca, właściwie niedojrzałego zupełnie chłopca, od którego nie potrafi (a i nie ma dokąd) odejść. Na szczęście może liczyć na wsparcie przyjaciółek i nowego w mieście doktora, z którym nawiąże stosunkowo niewinny romans. Na świat przychodzi córka Jenny (dość konserwatywnie ojcem będzie mąż), i to nie jedyne trzęsienie ziemi w życiu dziewczyny…
Nie znam się na musicalach, więc napiszę jedynie, że zupełnie dobrze się bawiłem, że ta opowieść w którymś momencie mnie wciągnęła, że muzyka jest przebojowa, a teksty do piosenek zostały przełożone z wdziękiem i szacunkiem do polszczyzny. Całość pokazano z rozmachem i jak to w Romie – z fantastycznie dopracowaną choreografię, a słuchając śpiewu aktorów nie można mieć wątpliwości, że są do tego zadania znakomicie przygotowani technicznie oraz obdarzeni stosownymi talentami.
Foto: Teatr Roma
Troszkę mniej natomiast podobał mi się cudzysłów, w jaki wzięto całą opowieść (wydał mi się zbyt wielki), a w scenach dramatycznych odnalazłem nieco przestrzeni do pewnych udoskonaleń, choć – zaznaczę – kilka scen było naprawdę zachwycających.
1544 wystawień na Broadwayu dowodzi, że widz potrzebuje historii z happy-endem. I – że wypieki z powodzeniem mogą być bohaterami hollywoodzkich produkcji. Sic.
„..wzruszający musical, który jest lekiem na codzienne smutki”
Anna Kilian, Telemagazyn.pl
„Waitress” to musical o współczesnych kobietach i ich nieustającej walce o prawo do decydowania o sobie. Na scenie Teatru Roma, jak w życiu – czasem słońce, czasem deszcz. Zło jest tu przekuwane w dobro, a bohaterowie otrzymują to, na co zasługują.
Waitress – keks z wieloma bakaliami
„Waitress” to dwudziesty pierwszy musicalowy tytuł na Dużej Scenie Teatru Muzycznego Roma. Jessie Nelson napisała libretto na podstawie filmu według scenariusza Adrienne Shelly. Dobrze przyjęta na festiwalu w Sundance, niezależna amerykańska „Kelnerka” otrzymała więc nowe wcielenie – broadwayowskie. Musical odniósł tam wielki sukces w 2016 roku, a potem objechał świat.
40-letnia Adrienne Shelly, aktorka i autorka oraz reżyserka filmowego pierwowzoru, została zamordowana w swoim biurze na Manhattanie przez 19-letniego budowlańca, który zeznał, że „miał zły dzień”. Była to ogromna strata dla świata filmu, bo właśnie udana, zabawna i wzruszająca „Kelnerka” była świadectwem rozwijającego się talentu i osobnego stylu Shelly. Bohaterką zarówno filmu, jak i musicalu jest sympatyczna Jenna, kelnerka w przydrożnym barze, która zachodzi w ciążę z prostackim mężem. Od dawna już się między nimi nie układa. Jenna powetowuje sobie codzienne smutki wymyślając oryginalne przepisy na tarty i kumplując się z koleżankami z pracy. Świetne dialogi, humor i barwne postaci to składowe tego musicalowego keksu z wieloma bakaliami. A morał? Życie to nie placek – często składniki mają niewłaściwe proporcje i nic dobrego z tego nie wychodzi.
W swojej inscenizacji reżyser Wojciech Kępczyński skoncentrował się na konkretnych postaciach:
Tylko opowiadanie fabuły przez pryzmat indywidualnych doświadczeń ma sens i sprawia, że widz może sam odnieść się do tego, co widzi na scenie. Ale nie chcemy moralizować, osądzać wyborów bohaterów. Niech widzowie dokonają tych ocen sami, jeśli mają na to ochotę. Warto jednak najpierw spojrzeć w głąb własnego „ja” – i dopiero potem oceniać innych. To też jest ważne przesłanie „Waitress”. W tym musicalu sprawy układają się dokładnie tak jak w życiu: chwile złe przeplatają się dobrymi, a uśmiech z momentami załamania. Ale to wszystko do czegoś prowadzi. Jak śpiewa główna bohaterka: „momenty złe zyskują sens, gdy kończą się przemianą”. Właściwie nie oglądamy na scenie bohaterów idealnych, bez skazy. Dlatego historia, którą opowiadamy jest taka prawdziwa.
„Tarta i miłość”
Wiesław Kowalski, Teatrdlawszystkich.eu
W Teatrze Roma udało się stworzyć przedstawienie, które ogląda się z dużą dozą satysfakcji, podziwiając kilka bardzo udanych ról aktorskich i solidność całej muzyczno-choreograficznej strony spektaklu. Realizacja Wojciecha Kępczyńskiego jest tym razem skromna, bez tych wszystkich fajerwerków, które mogliśmy oglądać w jego wcześniejszych inscenizacjach. Ale też „Waitress” to musical, który akiej ornamentyki zupełnie nie potrzebuje. Historia jaką opowiada Adrienne Shelly jest z pozoru prosta, choć stoi dość blisko spraw, które aktualnie nie obce są kobietom i ich rolom matek, żon czy kochanek. Na scenie jest nie tylko zabawnie, ale i momentami wzruszająco, zwłaszcza wtedy, kiedy główna bohaterka Jenna z determinacją stara się walczyć o prawdziwą miłość, decydując się na odejście od męża i samotne wychowywanie dziecka. Kępczyńskiemu i wszystkich pozostałym realizatorom (dyskretnie wkomponowana w spektakl choreografia Agnieszki Brańskiej) udało się pokonać rafy banału, które mogłyby sprowadzić narracyjny przebieg do czysto sentymentalnej i ckliwej historii trzech młodych kelnerek pracujących w tartowni i próbujących odnaleźć szczęście w relacjach z mężczyznami. Wszystkie aluzje do dzisiejszej sytuacji Polek, również jeśli chodzi o aborcję, mogą oczywiście się pojawić, ale przede wszystkim za sprawą samego widza, który pewne fakty może poddać refleksji w związku z ostatnimi wydarzeniami na ulicach Warszawy. Kępczyński bowiem skupił się przede wszystkim na relacjach między protagonistami i na ich emocjonalnych zapętleniach, a nie szukaniu analogii czy obyczajowych powiazań. I to założenie jak najbardziej słuszne.
„Waitress” daje duże możliwości na stworzenie wyrazistych, wielobarwnych emocjonalnie i pełnych temperamentu postaci, co cała musicalowa obsada wykorzystuje w bardzo przekonujący sposób. Zofia Nowakowska jako Jenna zachwyca nie tylko wdziękiem i pięknym głosem, ale potrafi też wiarygodnie oddać złożoność swojej bohaterki, która musi podjąć trud walki z prowincjonalną codziennością i w końcu odnaleźć w sobie takie pokłady buntu i sprzeciwu w walce ze społecznymi stereotypami i schematami, by po scenie narodzin córeczki, już w finale, zdecydować się na samotność, opuszczając i męża i kochanka. By z samozaparciem walczyć o realizację swoich pasji do samego końca, a zatem zostać zwyciężczynią konkursu na najsmaczniejszą tartę. Z przyjemnością ogląda się w jak wrażliwy, autentyczny i ciepły sposób aktorka odnajduje w sobie coraz większy potencjał godności, nie potrafiąc znieść przykrości, które na co dzień serwuje jej lekceważący i upokarzający ją na każdym kroku mąż (dobra rola Janusza Krucińskiego). To dzięki niej i jej perypetiom musical staje się prawdziwą i uniwersalną opowieścią o sile marzeń i mocy dążenia do stawianych celów, o konsekwencji w pragnieniu zbudowania lepszego jutra, niezależnie od ceny jaką trzeba za to wszystko zapłacić i przeszkody jaką może być również brak pieniędzy czy nawet brak akceptacji własnego ciała.
Nie mniej ciekawe bohaterki tworzą Ewa Kłosowicz (Dawn) i Sylwia Różycka (Becky), zupełnie odmiennie patrzące na możliwość układania sobie relacji z mężczyznami, mocno skontrastowane choćby dwoma rodzajami spontaniczności i postrzegania samych siebie, co dodaje spektaklowi wielu komediowych odcieni, również dzięki przezabawnemu w ekspresji w roli Spoxa Wiktorowi Korzeniowskiemu.
Wspomniana już skromność musicalu nie znaczy, że jest on pozbawiony dynamiki czy zmiennego rytmu. Z jednej strony pomaga w tym dobrze pomyślana zmiana miejsc akcji (płynnie przechodzimy z restauracji, do mieszkania Jenny czy gabinetu lekarza), z drugiej również sama atmosfera i nastrój, bardzo precyzyjnie zawsze dostosowane do charakteru danej sceny.
„(…) smakowity teatralny kąsek”
Maciej Łukomski, Strefalifestyle.pl
„Waitress” w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma to smakowity teatralny kąsek, dla wszystkich miłośników musicali. To spektakl, który porusza ważne społeczne sprawy.
„Waitress” (Kelnerka) to dwudziesty pierwszy tytuł musicalowy na Dużej Scenie Teatru Muzycznego Roma w Warszawie. Ten wyjątkowy musical miał swoją premierę na Broadwayu w 2016 roku, gdzie przez cztery lata zagrano go tam ponad 1.5 tysiąca razy. Potem spektakl pokazywany był m.in. na londyńskim West Endzie. Muzykę i teksty piosenek do musicalu napisała Sara Bareilles – amerykańska wokalistka i kompozytorka, która uzyskała światowy rozgłos dzięki sukcesowi singla „Love song”. Libretto autorstwa Jessie Nelson powstało na podstawie filmu „Waitress” wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly, która niedługo po zakończeniu zdjęć została zamordowana w swoim nowojorskim mieszkaniu.
Główną bohaterką musicalu jest Jenna (Zofia Nowakowska/Agnieszka Przekupień/Monika Walter), która pracuje jako kelnerka w tartowni sprzedającej tarty, w małym miasteczku przy drodze nr 27, gdzieś na amerykańskiej prowincji. Jenna od kilku lat jest w związku z aroganckim i prymitywnym Earlem (Paweł Mielewczyk/Janusz Kruciński/Paweł Draszba), który jej nie szanuje, bije, i każe oddawać jej całą wypłatę. Jenna dowiaduje się, że jest w ciąży. Ojcem dziecka jest Earl. Dziewczyna nie jest jednak z tego szczęśliwa, bo narodziny dziecka spowodują, że już na zawsze będzie skazana na toksycznego partnera. Niepewna siebie Jenna biernie czeka na odmianę swojego losu. Pewnego dnia postanawia zmienić swoje życie. Chce wziąć udział w konkursie na najlepszą tartę, a za wygrane pieniądze wyprowadzić się od partnera. Wkrótce na jej drodze pojawi się również przystojny ginekolog (Jan Traczyk/Marcin Franc/Robert Kampa)…
„Waitress” to musical, o roli kobiet we współczesnym świecie, o ich prawie do decydowania o swoim życiu. Temat, zwłaszcza ostatnio w Polsce, w dobie strajku kobiet, niezwykle aktualny. W musicalu „Waitress” mężczyźni w większości ukazani są w złym świetle. Arogancki mąż głównej bohaterki, szef, który źle się odnosi do kobiet, czy żonaty ginekolog, który nawiązuję romans z Jenna. W musicalu poruszany jest również problem aborcji, który ostatnio jest także w Polsce szeroko komentowany.„Waitress” to także musicalowa opowieść o tym, że nie warto tkwić w czymś co nie przynosi nam szczęścia i satysfakcji. Trzeba wierzyć w siebie i odważnie zmieniać swoje życie na lepsze.
„WAITRESS” – MUSICAL INNY NIŻ WSZYSTKIE
Wojciech Kępczyński wystawiając kolejne premiery w Romie, stawia na różnorodność musicali. Raz wybiera, kolorowy, roztańczony musical „Mamma Mia!” czy „Grease”. Innym razem, mroczny „Taniec Wampirów” czy familijny musical „Alladyn”.
Najnowsza produkcja w Teatrze Muzycznym Roma to kameralny musical, bez teatralnych fajerwerków. Na scenie nie ląduje helikopter ani nie pada deszcz. Nie ma rozbuchanej inscenizacji, wielkich scen zbiorowych czy projekcji. Jest za to świetnie tańczący ubrany na czarno siedmioosobowy zespół taneczny, skromna scenografia i pastelowe kolory.
Wojciechowi Kępczyńskiemu w spektaklu doskonale udało się pokazać na scenie kobiecy świat i ich problemy. Na szczęście, reżyser nie bawi się tutaj w politykę i nie nawiązuję bezpośrednio do ostatnich wydarzeń z udziałem kobiet w Polsce. Reżyserowi, z finezją, udało się również pokazać w przedstawieniu sceny sexu czy sprośny humor.
Spektakl zachwyca wspaniałą pogłębioną psychologicznie rolą Moniki Walter, której udaje się doskonale pokazać różne oblicza Jenny oraz komicznymi rolami Ewy Kłosowicz jako Dawn i Wiktora Korzeniowskiego (Spox). Jak zawsze na scenie przy ul Nowogrodzkiej, wszyscy artyści występujący w najnowszej produkcji Romy, zachwycają swoimi wspaniałymi głosami i sceniczną charyzmą.
Musical „Waitress” w Teatrze Muzycznym Roma to smakowity teatralny kąsek dla wszystkich miłośników musicali. Reżyser Wojciech Kępczyński wraz z grupą utalentowanych realizatorów i aktorów przyrządził smakowite musicalowe danie, które wzrusza, bawi i daje do myślenia.
„Waitress”. Nowy rozdział w historii Teatru ROMA”
Maciej Gogołkiewicz, Musicalowe.info
Zacytuję jedną z piosenek musicalu – „wszystko się zmienia”… Po obejrzeniu „Waitress” w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego mam wrażenie, że przede wszystkim zmienia się Teatr Muzyczny ROMA w Warszawie. Dla mnie to jest całkowicie nowa Roma!…
Na teatralną scenę trafił musical, który nie tylko bawi i wzrusza, nie tylko zachwyca choreografiami, scenografią, wokalnym i aktorskim rzemiosłem. To musical, który przede wszystkim mówi, mówi współczesnym językiem, mówi o współczesnych problemach, które nie są jedynie tworem wyobraźni autora libretta. Popularne stwierdzenie: „życie pisze najlepsze scenariusze” bardzo trafnie określa wrażenia i emocje, z którymi wychodzi się z teatru po obejrzeniu „Waitress”. To spektakl zdecydowanie dla dorosłego widza. Teatralna scena staje się lustrzanym odbiciem życia. I nie jest to zabawne, krzywe zwierciadło. „Waitress” jest intymne, zagląda w bardzo osobiste obszary życia głównej bohaterki, kelnerki Jenny. „Waitress” jest intymne, w doświadczeniu czego pomagają aktorzy. Minimalistyczna scenografia bez ledowych ekranów oraz gra świateł pozwalają zapomnieć, że to duża scena Teatru Roma, gdzie jeszcze niedawno zbudowany były monumentalny światy „AIDY”, gdzie lądował gigantyczny samolot „Pilotów” i gdzie kilkanaście lat temu odbywał się wielki bal u „Upiora w operze”.
Czemu na to zwracam uwagę? Kilka lat temu, gdy dyrektor Kępczyński rozpoczynał starania o licencję na ten tytuł, planowano, że „Kelnerka” grana będzie na Novej Scenie ROMY, w sali liczącej niewiele ponad 150 miejsc. Jeśli oglądaliście tam musical „Once” przyznacie z pewnością, że dosłowna, wręcz fizyczna bliskość bohaterów tamtego spektaklu, pozwalała jeszcze bardziej dotknąć ich życia, które pokazywał musical „Once”. Jestem przekonany, że gdyby nie pandemia musical „Waitress” trafiłby właśnie na Novą Scenę, gdzie w niewielkiej przestrzeni intymność „Kelnerki” mieszałaby się z intymnością widzów, poruszając jeszcze bardziej…
„Waitress” nie będzie hitem jak „Mamma Mia” czy „Deszczowa piosenka”. Ale sądzę, że po blisko 23 latach swojej pracy czy raczej musicalowej edukacji Polaków, dyrektor ROMY Wojciech Kępczyński, ma absolutne prawo pokazać nam coś tak wyjątkowego, a jednocześnie nieoczywistego jak musical „Waitress”. Jestem pewien, że widzowie, których wychował sobie Kępczyński, to już dojrzali odbiorcy, gotowi na doświadczanie inteligentnego musicalu, stworzonego na bazie najlepszych składników: ambitnej muzyki, genialnych tekstów, czasami niegrzecznego dowcipu, łez, romansu, może odrobiny poetyckości. Wszystko to w idealnych proporcjach połączonych z tym, co w Teatrze Roma najcenniejsze. To aktorki i aktorzy.
„Waitress” obejrzałem 8 czerwca i pozwólcie, że odniosę się do obsady z tego dnia, choć nie ukrywam, że szalenie ekscytujące może okazać się zobaczenie wszystkich obsad. Zwłaszcza gdy mowa o odtwórczyni głównej bohaterki Jenny. Na pokazie prasowym we fragmentach widziałem Agnieszkę Przekupień wykonującą song „Miałam jej twarz” oraz Monikę Walter w mojej ulubionej piosence „Niedobry pomysł”. Podczas oglądanego w całości musicalu to Zofia Nowakowska stworzyła dla mnie Jennę z jej radościami, smutkami, z jej odwagą, z jej determinacją. Od samego początku jej Jenna, angażuje mnie w swoje życie… Może to zasługa skromnego makijażu, może to zasługa prostej fryzury, ale stworzona przez Nowakowską Jenna jest bardzo prawdziwa. Szczera. Aktorka – granej postaci – dała z siebie dużo więcej niż tylko ogromny talent aktorski i wokalny. Skoro mowa o głosie – miałem wrażenie, że to musical napisany dla Nowakowskiej. Rola Jenny jest jak otwarcie nowego rozdziału dla tej aktorki, mającej na swoim koncie role w „Mamma Mia”, „Pilotach” czy „Aidzie”.
Zachwyciły mnie także pozostałe kelnerki, przyjaciółki Jenny. Becky zagrana przez Agatę Walczak jest mądra, dojrzała. Aktorsko szalenie swobodnie, a zarazem z klasą stworzona postać. Po wspaniałej roli w musicalu „Hairspray” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, Walczak debiutuje na deskach Romy. I jest to najlepszy start jaki można sobie wyobrazić. Ewa Kłosowicz – niezapomniana Esmeralda w „Notre Dame de Paris” dostała do zagrania bardzo charakterystyczną postać Dawn i… muszę przyznać, że szansa na stworzenie tej postaci mistrzowsko została wykorzystana.
A teraz coś o mężczyznach. Janek Traczyk i jego doktor Pomatter to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. W końcu fantastyczna gra aktorska, kreacja z pazurem, z dużym poczuciem humoru, a jednocześnie niesamowitym dystansem do postaci. Wokalnie – jak zawsze – Traczyk czaruje głosem. Scena na przystanku autobusowym Traczyka i Nowakowskiej jedna z piękniejszych. Zwróćcie uwagę na zmysłowe wykonanie „Niedobrego pomysłu”.
Paweł Mielewczyk jest świetny w roli złego męża głównej bohaterki, mimo mrocznych stron tej postaci, gdy bierze do ręki gitarę i zaczyna śpiewać, na chwilę budzi wiarę w człowieka. Ale tylko chwilę. Do czasu. Bo niszczenie życia Jenny przychodzi mu równie łatwo jak rozbicie gitary. Znajomi, z którymi oglądałem „Waitress” szczególnie upatrzyli sobie tego chłopaka z inhalatorem, Spoxa granego przez Wiktora Korzeniowskiego. Ileż radości daje oglądanie tego aktora, tworzącego bardzo sympatyczną postać! A propos Spoxa… nie macie wrażenia, że zdradza tytuł następnej premiery w Teatrze ROMA?
„Waitress” to niezwykłe doświadczenie musicalowe. Warto to przeżyć. Na koniec wrócę jeszcze raz do zdania, które padło kilka wierszy wyżej. Życie pisze najlepsze scenariusze. Teatr ROMA ma odwagę pokazać je na scenie.
„Chodźcie na „Waitress”! :)”
Teatralnablog
Miałam okazję kilkakrotnie widzieć ten tytuł, udało mi się zobaczyć wszystkie odtwórczynie roli tytułowej Kelnerki — Jenny Hunterson.“Waitress” to musical oparty na filmie z 2007 roku o tym samym tytule. Opowiada historię Jenny, kobiety uwięzionej w toksycznym małżeństwie ze swoim mężem Earlem w małym miasteczku, bez nadziei na przyszłość. Bohaterka spektaklu poza strachem i fałszywym pozytywnym nastawieniem nie ma niczego. Jak wskazuje tytuł, główna bohaterka spektaklu pracuje jako kelnerka w Tartowni Joe’go. Piekąc tarty, Jenna ucieka od swoich życiowych problemów. Jej unikatowe wypieki mają specjalne nazwy — wynikające z niespodziewanych połączeń różnych składników oraz wydarzeń, które były inspiracją do stworzenia każdej z tart. Jenna pamięta o przepisach matki, która kiedyś instruowała ją “jak piec, by śnić”.Tytułowa kelnerka ma dwie przyjaciółki: Becky i Dawn. Cała trójka to wzajemne powierniczki tajemnic, kobiety z własnymi niuansami i dziwactwami, jednocześnie, udaje im się snuć fantazje o lepszym życiu.Na początku spektaklu Jenna dowiaduje się, że jest w ciąży. Podczas wizyty w przychodni poznaje swojego nowego ginekologa — dra Jima Pomattera, a między nimi zaczyna iskrzyć.Jenna (Zofia Nowakowska, Agnieszka Przekupień, Monika Walter)W roli Jenny uwielbiam Zofię Nowakowską. W odgrywanej przez nią postaci widać było pełne zaangażowanie. Pokazała silną, odważną kobietę, która ma w życiu pod górkę, jednak nie poddaje się i walczy o swoje. Jej postać doskonale pokazywała, że mimo katastrofy w prywatnym życiu, w pracy była zawsze uśmiechnięta. Idąc tropem zachwytów, muszę przyznać, że w duecie z p. Wojciechem Paszkowskim oboje zagrali fenomenalnie! Na czym polegał fenomen? Złapali między sobą tzw. “flow” – dobry kontakt sceniczny w piosence “Z doświadczenia wiem to”. Na koniec “wisienka na torcie” – scena i piosenka “She used to be mine”. Na scenie wydarza się coś naprawdę niespodziewanego. Rozwścieczony Earl (w tej roli bardzo przypadł mi do gustu Paweł Mielewczyk), który znajduje pochowane po domu przez Jennę pieniądze, aż nazbyt realistycznie pokazał tę wściekłość. Jenna grana przez Nowakowską, stara się wyjaśnić mężowi swoje zachowanie, jednak emocje są tak duże, że nie jest w stanie tego zrobić. W jej oczach pojawiają się łzy i z trudem wymawia kolejne słowa. Wybrzmiewają pierwsze dźwięki piosenki, a ja mam ciarki. Utwór wykonany z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Zofia Nowakowska śpiewająca przepiękny i wzruszający utwór “She used to be mine” – lepszego wykonania i stworzenia postaci nie mogłam sobie wymarzyć.Earl (Paweł Mielewczyk, Janusz Kruciński, Paweł Draszba)Postać, której nie da się lubić. Po każdym spektaklu mam przebłysk myśli typu: “Earl, jak ja cię nienawidzę…”. Nienawiść bierze się z tego, jak ta postać została nakreślona w scenariuszu, a panowie grający tę postać robią to tak dobrze, że nic tylko nienawidzić Earla. Jaki jest mąż Jenny? Arogancki, leniwy, toksyczny, liczy się tylko czubek jego nosa.
Becky (Sylwia Różycka, Agata Walczak, Izabela Bujniewicz)
Silna kobieta, która ma ogromne doświadczenie życiowe:
Sylwia Różycka — kreowana przez nią postać jest momentami bezczelna; zachowuje subtelność; potrafi doradzić i jest dosadnie bezpośrednia w wyrażaniu tego, co myśli. Pod kątem wokalnym postać zbudowana wyśmienicie.
Agata Walczak — w tej postaci widziałam więcej kobiety ze wspomnianym bagażem życiowym – “ta” Becky była bardziej pewna siebie i kiedy była taka potrzeba, to potrafiła spionizować każdą ze swoich przyjaciółek.
Dawn (Anastazja Simińska, Ewa Kłosowicz, Maria Juźwin)
Dawn to taki kobiecy nerd. Jest skryta, nieśmiała, marzy o znalezieniu partnera, który, jak sama mówi: “kiedy na mnie spojrzy, będzie mnie chcieć”.
Widziałam na scenie wszystkie odtwórczynie tej roli: Anastazję Simińską, Ewę Kłosowicz oraz Marię Juźwin i odniosłam wrażenie, że postacie grane przez Anastazję i Ewę są wykreowane i grane bardzo podobnie, nie zauważam rażących różnic między nimi. Chociaż Dawn w wykonaniu Ewy Kłosowicz jest trochę bardziej dziecinna/ naiwna, sztywno trzyma się przyjętych zasad i może dlatego odrobinę bardziej do mnie przemawia. Zupełnie inaczej jest z Marią Juźwin. Jej bohaterka jest bardziej odważna, śmielsza i trochę za dużo się śmieje.
Wszystkie Dawn pod względem wokalnym i aktorskim wypadają świetnie i miło się je ogląda.
Dr Pomatter (Marcin Franc, Janek Traczyk, Robert Kampa)
Młody lekarz — ginekolog, świeżo po stażu. Niezdarny, ciapowaty, suchymi żartami sypie jak z rękawa. W dalszym rozwoju akcji okazuje się być czułym kochankiem Jenny. Idealnym odtwórcą tej roli jest Janek Traczyk. Byłam w dużym i pozytywnym szoku, kiedy zobaczyłam go na scenie. Poprzednio, kiedy widziałam Janka w innych rolach, odniosłam wrażenie, że były trochę niedopracowane i sztywne. W roli dra Pomattera Janek jest najlepszy! Zabawny, pocieszny i fajtłapowaty.
W scenach z Zosią Nowakowską czuć było taką chemię! W “Pilotach” duet Zosi i Janka był uroczy, ale w moim odczuciu nie miał jakichś większych emocji. W przypadku “Waitress” na scenie aż iskrzy od uczucia tej dwójki aktorów.
Stary Joe (Wojciech Paszkowski, Wojciech Machnicki)
Właścicielem Tartowni Joe’go — miejsca, gdzie rozgrywa się większość wydarzeń — jak łatwo się domyślić – jest Joe. Pracownicy tartowni uważają go za wymagającego, a co wynika z jego specyficznych wymagań dotyczących zamówień w barze – „pomidor z boku, na osobnym talerzu”, „dobrze wysmażone frytki, na osobnym talerzu”. Tak naprawdę pod powierzchnią kapryśnego i opryskliwego starszego pana kryje się czuły i wyrozumiały człowiek, który okazuje się przyjacielem Jenny. W tej roli najbardziej podoba mi się Wojciech Paszkowski — głównie oschły i niezbyt ciepły w rozmowie z Jenną. Przepraszam Pana Wojciecha, ale jego postać kojarzy mi się z dziadkiem, który chce dobrze dla swoich wnucząt, ale jego charakter generalnie mu na to nie pozwala. Dopiero z biegiem czasu okazuje swoją sympatię do Jenny. Śpiewany przez Joe’go w drugim akcie utwór “Z doświadczenia wiem to”, p. Paszkowski wykonuje go w tak perfekcyjnie, że zawsze, ilekroć jestem na spektaklu, to w tym momencie bardzo się wzruszam.
Norma (Agata Walczak, Izabela Bujniewicz, Małgorzata Kampa)
Postacią, o której warto wspomnieć, jest pojawiająca się w zaledwie kilku scenach spektaklu pielęgniarka Norma. Jaka jest? To taka typowa pielęgniarka, którą możemy spotkać w przychodni. Zazwyczaj w średnim wieku, pracuje w przychodni, do której przychodzi Jenna. Kojarzycie takie postaci, które rzadko pojawiają się na scenie, a jak już są, to “zamiatają” i cała uwaga jest skupiona na nich? Norma jest właśnie taką postacią — no, może nie w pierwszym akcie — tam jest taką cichą wodą, ale zapewniam Was — w drugim akcie daje czadu!
Spox (Andrzej Skorupa, Wiktor Korzeniowski, Piotr Janusz)
Spox jest energiczny, wszędzie go pełno i, czego by nie zrobił lub powiedział, i tak widownia się gromko zaśmieje. Spox jest nerdem, dodatkowo został nakreślony na postać komiczną i rozbawiającą widzów. W wykonaniu Andrzeja Skorupy i Wiktora Korzeniowskiego to rozbawienie odbywa się “ze smakiem”.
Spox w wykonaniu Andrzeja Skorupy jest wysublimowany, ułożony, “ulizany” i bardzo komiczny. Żałuję, że widziałam go tylko raz — jest powód, by ponownie zobaczyć “Waitress” :).
Wiktor Korzeniowski… Tutaj mam problem, ponieważ ciężko jest oceniać znajomych na scenie. Podejmę tę próbę. Jego Spox ma te same cechy co Andrzeja, z tą różnicą, że za każdym razem jest inny — przemyca nowości. Czasami jednak bywa irytujący, ale trzeba się o tym przekonać i obejrzeć spektakl.
Kilka słów o scenografii i kostiumach – na żywo wyglądają bajecznie! Uwaga, nie użyto ekranów ledowych. Jest minimalistycznie: bar, kuchnia, mieszkanie Państwa Hunterson i sala szpitalna. Takie rozwiązanie przypadło mi do gustu.
Na zakończenie wpisu chciałabym Wam przekazać myśl płynącą z tego spektaklu – “Marzenia to wiara”.
Chodźcie na „Waitress”!
„Tarta jest dobra na wszystko”
Beata Zwierzyńska, Dziennik Teatralny
Tarta jest dobra na wszystko
Waitress – reż. Wojciech Kępczyński – Teatr Muzyczny Roma w Warszawie.
„Waitress” to musical, który wystawiany jest na Broadwayu, a jak wiadomo w Midtown pojawiają się same najlepsze sztuki. Do Polski spektakl dotarł zza oceanu w zaledwie 5 lat (czyli bardzo szybko). Czy jego fenomen w reżyserii Wojciecha Kępczyńakiego powtórzy się w Polsce?
Musical skupia się wokół dziewczyny o imieniu Jenna (Zofia Nowakowska), tytułowej kelnerki, której pyszne tarty podbijają kubki smakowe klientów. Życie głównej bohaterki zmienia się, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży. W trakcie seansu widzowie obserwują historię przemiany życia Jenny. Jednocześnie fabuła w „Waitress” toczy się naturalnym rytmem. Postacie drugoplanowe również się rozwijają, przeżywają własne historie.
Co prawda musical miał gorsze momenty (o czym później), ale uważam, że ogromną zaletą „Waitress” jest gra aktorska. Postacie mają swoje własne charaktery, a dopasowane kostiumy dodają im jeszcze więcej wiarygodności. Głosy również doskonale komponują się z ich osobowościami. W spektaklu większość bohaterów jest grana naprzemiennie przez trzech aktorów. Obsadę, którą ja miałam okazję oglądać podsumuję słowem: znakomita. Zofia Nowakowska w roli Jenny śpiewa głosem grzecznej i niepewnej żony. Za to Agata Walczak, jako Becky, mocnym wokalem reprezentuje kobietę silną i zaradną. Inną ciekawą postacią jest Joe (Wojciech Paszkowski). Z pozoru zrzędliwy starzec, a w rzeczywistości dobry, starszy pan.
Spektakl ma charakter rozrywkowy, ale porusza też kwestie emancypacji kobiet, przemocy domowej czy zdrady i moralności. Z jednej strony można nazwać zaletą to, że „Waitress” nie tylko bawi, ale też uczy. Z drugiej strony przez komediowo-rozrywkowy charakter musicalu problemy zostają momentami spłycone – widz dostaje informację, że miłość to przede wszystkim seks, a prawie każda osoba zdradza swojego partnera i nie ponosi żadnych konsekwencji. Na szczęście Spox (Wiktor Korzeniowski) i Dawn (Ewa Kłosowicz) ratują ten obraz.
Tłumaczenia tekstów komediowych to trudna sztuka. W „Waitress” moim zdaniem były one na różnym poziomie. Pojawiły się żarty, które wprawiły mnie w zażenowanie, ale to pojedyncze przypadki. Poza tymi kilkoma wyjątkami tłumaczenie było dobre.
Przechodząc do aspektów technicznych, muszę pochwalić musical i techników Teatru Roma (reżyseria dźwięku – Paweł Kacprzycki, Jan Kluszewski; realizacja światła – Krzysztof Gantner). Wszystkie dialogi i piosenki były wyraźne, co nie jest wbrew pozorom takie oczywiste, a jednocześnie jest bardzo ważne, szczególnie w przypadku słowa śpiewanego. Oświetlenie również było na wysokim poziomie. Spektakl dzięki światłom był jeszcze bardziej kolorowy i dynamiczny. W „Waitress” jest wszystko, co musi mieć w sobie musical.
Ruchome elementy sprawiają, że sztuka jest dosyć dynamiczna. Podobało mi się połączenie baru z tartami z kuchnia. Poza kuchnią i barem pojawia się również dom z muzycznymi dekoracjami, dodającymi rockowego charakteru Earlowi (Paweł Mielewczyk) i szpital, w którym rezyduje Dr. Pomatter (Robert Kempa) z żoną (Patrycja Mizerska). Bardzo kreatywnie twórcy wykorzystali wózek kuchenny – podczas licznych aktobacji na scenie.
W musicalu, jak wyżej wspomniałam, znadziemy elementy poważne, ale jest to spektakl przede wszystkim lekki, od którego nie oczekujmy fabuły jak z dramatu (na czym często się łapię). Na „Waitress” można się dobrze bawić i narobić sobie apetytu na tartę. Tarta jest dobra na wszystko!